Reklama

Życie po przasnysku: Na Wielkanoc piekło staje

30/03/2013 01:49

rys. Roman WierzbickiO północy, która oddzielała karnawał od okresu postu, kościelny Wincenty Czarzasty (1881-1963, niedawno zmarł jego wnuk Andrzej) biciem w dzwony obwieszczał w Przasnyszu Środę Popielcową, a tym samym siedmiotygodniowy okres oczekiwania na Święta Wielkiej Nocy. Co było robić. Muzykanci chowali dudy w miech (czyli milkli), a jeżeli ktoś miał jeszcze kęs kiełbasy lub szynki w ustach, to winien był go natychmiast wyjąć i chwycić za dzwonko śledzia, które przygotowały na tę okazję zapobiegliwe gospodynie. Stąd często ostatnią zabawę w karnawale nazywano „śledzikiem".

Wybijanie półpościa
Przez trzy dni w każdym tygodniu postu obowiązywał zakaz spożywania potraw i tłuszczów zwierzęcych. Po upływie połowy tego okresu gospodynie wygotowywały w mieszaninie popiołu (drzewnego) i wody te garnki, w których przyrządzały mięso, aby broń Boże w jakiejś krawędzi nie pozostała odrobina tłuszczu. Odpowiednikiem tych zabiegów w domach żydowskich, a przecież przed II wojną światową 1/3 mieszkańców Przasnysza stanowili Żydzi (od 2500-do 3000 osób) było w tygodniu przed świętem pesach (które sąsiadowało i sąsiaduje z naszą Wielkanocą) bardzo dokładne sprzątanie domów, aby nie pozostał w nich żaden ślad chamecu (czyli zakwasu), albo wypieku z drożdżami, bowiem zakwas czy drożdże przedstawiają grzech i złe instynkty, a także są symbolem próżności.

Połowa postu obwieszczana była przez chłopców, swoistym „wybijaniem półpościa". Przychodzili oni do mieszkań i rzucali przez próg stare garnki napełnione popiołem krzycząc ile sił: "Półpościeeee!!!". Następnie brali nogi za pas, bo domownicy - ma się rozumieć - nie zachwycali się taką wizytą. Któż dzisiaj pamięta popularną niegdyś zagadkę: „Raz na rok/ Staję, w ozdobnej szacie/ Ludzi bawię/ Boga sławię/, Czy mnie poznacie?

Przed Wielkim Tygodniem wszystkie podwórka zastawione były stołami, szafami, łóżkami i rozmaitymi, jak to kiedyś nazywano, „bebechami". Trwały wielkie porządki. Bielono izby, krawężniki ulic, a także fasady domów. Miały być zmienione „nie do poznania”. Podobny widok ujrzeć można było w tym okresie przed domami zamieszkałymi przez Żydów, którzy przygotowywali się do święta pesach.

U katolików odbywało się również tzw. „czyszczenie dusz". Masowo uczęszczano na wielkopostne rekolekcje. Dzieci i młodzież zwalniano z tej okazji na trzy dni ze szkoły (zwyczaj ten wrócił po 1989 roku), a kilkudziesięciu mężczyzn udawało się na tydzień do klasztoru ojców pasjonistów i tam uczestniczyli oni w specjalnych rozważaniach i naukach religijnych.

Pod znakiem szynki
Wiele uwagi zwracano na przygotowanie potraw. Na każdym świątecznym stole musiała być szynka. Świnie hodowane były powszechnie, niemal na każdym przasnyskim podwórku. Zwyczaj ten trwał jeszcze przez wiele lat po II wojnie światowej. Wieprzki zabijano na Boże Narodzenie, ale szynkę marynowano i zostawiano na Wielkanoc. Zaopatrzenie w wyroby wędliniarskie było znakomite. Pieczono wielkie babki i placki z taką ilością tłuszczu, żeby jeszcze 2 tygodnie po świętach były dobre. W domu moich dziadków na ul. Świerczewo nie kraszono pisanek. Babcia Władysława Nizielska (1878-1970) gotowała jaja w łupinach od cebuli (żeby było ekologicznie tak samo robi także dziś moja żona i nie tylko ona) i tym sposobem skorupki zabarwiały się na czerwono.

Święcone noszono w chusteczkach lub koszyczkach do kościoła. Na wsiach natomiast księża jeździli od wsi do wsi i tam pokrapiali stoły bogato zastawione do świątecznego ucztowania. Od „półpościa" mięsa już prawie nie spożywano. W Wielki Piątek obowiązywał ścisły post. Dawało się odczuć coraz większe religijne napięcie.

Na groby
W Wielką Sobotę ludzie odwiedzali całymi rodzinami wielkanocne groby. Można było zobaczyć wszystkich: i żebraka, i starostę. Warty przy grobach trzymali przede wszystkim strażacy, ale także członkowie różnych organizacji. Wystrój tych miejsc przypominał grotę w skale, którą imitował specjalny rodzaj papieru. Przed Grobami Pańskimi ustawiano mnóstwo zielonego, zwanego „bożą trawką", którą przynosili parafianie. Gdy widziano chłopaka i dziewczynę razem odwiedzających groby, szeptano: „Pewnie «spadną» niebawem z ambony” (czyli dadzą na zapowiedzi przedślubne).

„Wielkanoc jest tak wielkim świętem - mawiał mój dziadek Paweł Nizielski (1882-1941), iż wtedy piekło staje i dusze tam cierpiące, mają odpoczynek". Nawet ci, których nikt przez cały rok nie ujrzał w kościele, przybywali na rezurekcję i bili się w piersi żałując za grzechy. A w pierwszy dzień Świąt z uwagi na to, że nawet w piekle ustawały wszelkie prace, nie wolno było nic gotować. Posilano się zimnymi przekąskami, jajami i ciastami.

Rezurekcyjne wiwaty
Jeżeli ktoś chciał, mógł uczestniczyć aż w trzech nabożeństwach rezurekcyjnych. Pierwsze odprawiano o godz. 21-ej w kościele sióstr Kapucynek (czyli „u mateczek"), następne o drugiej w nocy u Pasjonistów (czyli „u ojców"), a trzecie o wschodzie słońca w kościele farnym. Podobnie jest i dziś, tyle, że pora nabożeństw w kościołach przyklasztornych została przeniesiona na nieco wcześniejsze godziny. Pora rezurekcji w kościele św. Wojciecha (zwanego niegdyś farnym) pozostała ta sama do czasów nam współczesnych.

Na tę poranną, bardzo uroczystą mszę przyjeżdżali rolnicy wozami konnymi z okolicznych wsi. Ulica Kościelna (dziś św. Wojciecha), Rynek i ul. Berka Joselewicza zastawione były szczelnie tymi pojazdami, a na ul. Królewieckiej (dziś św. Stanisława Kostki) stały one po obu stronach jezdni, aż do Szosy Chorzelskiej (dziś ul. Słowackiego). Po rezurekcji odbywał się bieg do furmanek, bryczek, wolantów, bo panowało przekonanie, że pszenica najlepiej obrodzi u tego, kto pierwszy dojedzie do swojej wsi. Wyścig tych konnych pojazdów przypominał niekiedy starożytny turniej z udziałem rydwanów, gdzie jeden pojazd spychał drugi. Tym sposobem niektóre furmanki lądowały w przydrożnych rowach.  Niestety po koniach pozostawały na miejscu ich postoju duże ilości nawozu, którego nikt w czasie świąt nie sprzątał. Stąd też okolice kościoła Św. Wojciecha nie były miłe i dla oczu i dla nosa.

Wieczór wielkosobotni był tradycyjnie bardzo "huczny", ale nie z powodu jakichkolwiek uciech, zabaw. Chłopcy strzelali po prostu z kalichlorku, który aptekarz Alfred Kamiński (?-1968) sprowadzał specjalnie przed Wielkanocą. Podczas procesji rezurekcyjnej mężczyźni strzelali na wiwat z pistoletów. Mój dziadek Paweł Nizielski posiadał długi rewolwer, nagan i trzymał się jak najbliżej baldachimu. Ksiądz Józef Piekut (1864-1946) bywał często bardzo wystraszony niespodziewanymi wystrzałami, które rozlegały się tuż koło jego uszu.

W opowieściach wielkanocnych mojego wuja Mieczysława Nizielskiego (1912-1997), które z pewnością odziedziczył po swoim ojcu, (a moim dziadku Pawle) tliły się jeszcze wspomnienia z czasów zaborów. Wówczas podczas rezurekcji, jak wspominał wuj, wierni musieli obowiązkowo śpiewać „Boże caria chrani” (Boże zachowaj cara) i przy tym śpiewie musieli też podnosić prawą rękę niejako na znak odnawianej przysięgi na wierność batiuszce. Carscy żandarmi obserwowali w kościele, jak poddani wywiązują się z tej daniny wierności i wyciągali z pewnością „wnioski” wobec niesubordynowanych. Ba, nawet zachowało się jakieś wujowe wspomnienie o bezpośredniej interwencji przedstawiciela tamtej władzy w kościele z użyciem szabli „na płask”. Co więc robili wierni, gdy chcieli mimo wszystko zamanifestować swój patriotyzm. Wyciągali ręce, otwierali usta … ale nie wydawali głosu.

Rzeczna woda zdrowia doda
Ludowe wierzenia związane ze szczególną w okresie Świąt Wielkanocnych mszą rezurekcyjną odnosiły się do rzekomo uzdrawiających w owym czasie właściwości wody płynącej w rzece Węgierce. Moja matka opowiadała mi w dzieciństwie, iż jej znajoma udała się kiedyś (a był to początek lat 50. XX w.) o wielkanocnym poranku nad naszą rzekę, aby w momencie, kiedy będą biły dzwony w kościele ojców pasjonistów zaczerpnąć wody, którą następnie przemywała sobie ropiejące oczy. Efekt tego zabiegu był podobno pozytywny.

Ten przesąd utrzymywał się jeszcze dłużej, bo moja żona jako mała dziewczynka była wysyłana kilka lat pod rząd przez swoją matkę nad rzekę Węgierkę, aby natrzeć sobie wodą odkryte powierzchnie ciała w tym momencie, kiedy nieopodal w kościele farnym będą biły dzwony. Malutka Ewa pluskała się zatem z lekka pod mostem (uważając przy tym na dość liczne jeszcze wówczas pijawki, których się bardzo bała), gdy tymczasem świątynię obchodziła po trzykroć rezurekcyjna procesja.

Jak do tej pory moja małżonka cieszy się znakomitym zdrowiem, choć nie łączy tego stanu z tamtymi wielkanocnymi ablucjami. Ostatnie poświadczone tego rodzaju praktyki odbywała jeszcze na początku lat 90 XX w. moja siostra Liliana, która przyznaje jednak, że ich efekty były zerowe. Warto nadmienić, iż Przasnysz w okresie przedwojennym, ale też i po II wojnie był miejscem, gdzie liczba osób chorujących na tyfus nosiła nieraz znamiona epidemii.

Szczególnie narażeni na dur brzuszny byli przybysze, którzy nie wychowywali się tutaj, a więc nie mieli styczności także jako dzieci z dalekim od czystości nurtem rzeki Węgierki „zasilanym” do dziś ściekami. Aż po lata 70. stale sączyła się do rzeki zielonkawa „treść” z miejscowego szpitala. Chociaż wodę mamy w Węgierce już nieco czystszą, to radzę się powstrzymać od tego rodzaju praktyk, gdyby ktoś chciał wypróbować dawne zwyczaje.

Pogotowie rycynowe
Wielkanocą, jak wiadomo, była i jest moda na jajka. „Odbijano" sobie wówczas za cały post i objadano często nimi ponad miarę. Jeżeli ktoś zjadł np. 20 zimnych jaj na twardo, mógł się „zatkać". Z tego powodu po rezurekcji pojawiała się na jednym z rogów w Rynku kobieta znana z tego, że tylko w tym dniu sprzedawała olej rycynowy, „na rozlew" do garnuszków prosto z wiadra. Na Święta Wielkanocne przyrządzany był specjalny napój z owoców jałowca zwany piwem kozicowym. Raczono się szynką, kiełbasą, pasztetem i innymi wyrobami z mięsa, a także ciastami. Niedziela spędzana była w gronie rodzinnym.

Z Wielkanocą związany był zwyczaj budowania wysokich, drewnianych huśtawek, na których mogły się bujać jednocześnie i po dwie osoby. Po południu szło się za miasto, aby obserwować zachód słońca. Dziadek Paweł mawiał, że słońce tego dnia drga i podskakuje z radości dlatego, że Pan Jezus zmartwychwstał. Wszyscy, którzy to obserwowali, byli przekonani, że tak faktycznie się dzieje. Modlili się, żegnali i patrzyli w skupieniu na znikającą za horyzontem ognistą tarczę.

Śmigusowi domokrążcy
Lany poniedziałek był uciechą i dla starych i dla młodych. Polewano się wodą i w mieszkaniach i na ulicy. Biedniejsi, a jednocześnie chcący zachować pewien umiar i elegancję w polewaniu (byli tacy śmigusowi domokrążcy) przygotowywali częstokroć perfumy ze skórek od pomarańczy, bo prawdziwe sporo kosztowały. Częstowano ich różnymi wiktuałami ze świątecznego stołu i stawiano kieliszek czegoś mocniejszego.

Do etatowych polewaczy należał Wicek zwany Słomianką (właściwie Wincenty Zalewski), który utrzymywał się z wyrobu słomianych wycieraczek, a także plecionych z tataraku, zwanego u nas rogozą. Z powodu wrodzonej wady miał kłopoty z chodzeniem. Szurał mocno podeszwami solidnie wyglądającego obuwia o podłoże i był jedną z bardziej charakterystycznych postaci w miasteczku na przestrzeni ostatniego półwiecza.

Nasz dom z samego rana w lany poniedziałek nawiedzał obowiązkowo Dyzio (Stefan Dyszewski), zwany niekiedy zimnym chirurgiem, bo pracował w szpitalnej kostnicy. Rozsiewał nad moja mamą, która często była jeszcze w łóżku, mocno przytępioną woń bardzo już ochrzczonych perfum, którymi raczył się pewnie po drodze. Tata dawał mu za tę posługę 5 zł.

Młodzi byli często bezlitośni i na dziewczynach nie zostawiali suchej nitki. Nie wszystkie broniły się jednak przed strumieniami wody, gdyż wierzyły, że jak zostaną solidnie polane, to jeszcze w tym roku mogą liczyć na zamążpójście. Było to ważne zwłaszcza dla biednych dziewcząt, bez posagu, które nie mogły spodziewać się czegoś więcej niż posady służącej w polskim czy żydowskim domu, albo dorywczej pracy w polu.

Cały tydzień poświąteczny, aż do następnej niedzieli, zwanej „przewodami" panowała radosna atmosfera. Goszczono się i odwiedzano. Chłopcy krążyli z karteczkami zamówionymi w miejscowych drukarniach, na których były świąteczne życzenia. Zbierali za ich roznoszenie groszowe napiwki od nadawców i odbiorców. Odbywały się potańcówki. Kojarzyły sie przyszłe małżeństwa. Młodsi grali w palanta polskiego, starsi ruskiego, ale jaka jest różnica między tymi odmianami gry zespołowej z użyciem piłeczki i długich kijów do jej odbijania nikt już pewnie dzisiaj nie wie, a zasady te znało kiedyś u nas każde dziecko.

Mariusz Bondarczuk

PS. III część opowieści o Stefanie Cieleckim "Orliku" opublikuję już po Świętach Wielkiej Nocy.

Aplikacja eprzasnysz.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    gość 2013-04-04 00:46:57

    Małe sprostowanie gospodyni domowej:)- gotowanie jaj w łupinach od cebuli nadaje im raczej kolor brązowy. Artykuł przeczytałam z zainteresowaniem. Bardzo dziękuję.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    - niezalogowany 2013-03-31 14:48:40

    Przykro ty lepiej chodż do kościoła to będzie Ci mniej przykro.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Przykro - niezalogowany 2013-03-30 20:38:16

    Zastanawiam się , co skłoniło proboszcza do przeniesienia sobotniej liturgii  o dwie godziny później, na 20.00. Czy to prawda że niedzielne rezurekcje tez są przeniesione na godz .08.00 ?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Przasnyszanin - niezalogowany 2013-03-30 15:06:46

    Podziekowanie  dla pana Mariuszaza przyblizanie tradycji lokalnej cały artykuł przeczytam dzieciakom

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    xxx - niezalogowany 2013-03-30 14:26:57

    fajne

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ePrzasnysz.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do